To śmieszna sprawa jest. Zazwyczaj jak produkt mi się nie podoba, nie czuję, że ma sens, to o nim nie piszę. Na wypadek gdybym jednak nie miał racji. Polecam rzeczy, które odnajdują zastosowanie w naszym życiu – inne po prostu olewam. Mnóstwo czasu temu, rok, albo dwa, dostaliśmy do testu różowy Tron (!) od Fisher Price.
Mój stosunek do tej rzeczy był mniej więcej taki:
- co za beznadzieja, po co to komu?
- to jest różowe, gorzej być nie może
- córka by to chciała, może się zastanowię
- mamy to w domu
- 6 miesięcy – nikt tego nie używa
- 7 miesięcy – nikt tego nie używa, a na dodatek mam dosyć tej melodyjki
- 8 miesięcy – melodyjkę da się wyłączyć
- rok – to nie padły jeszcze baterie?
- cały dom, włącznie z kotami, sikałby właśnie do różowego tronu z melodyjką
- łazienka nie byłaby łazienką gdyby nie to.
Różowo biały sedesik. Rozmowa na ten temat zarezerwowana jest tylko dla prawdziwych facetów. Kupcie to swoim księżniczkom. Chwila wstydu przy kasie w Smyku i macie w domu praktyczną zabawkę. Dobrze, że na początku naszej przygody nie napisałem, że to shit. Bo shit to nie jest. Tzn nie dosłownie.