To ciekawe, podobno istnieje już definicja „kultury non-stop”, czyli ludzi będących zawsze „w akcji”. Nasi rodzice nie żyli w kulturze non stop, żyli według układu dnia, który dzielił się na dwie części. Ciemno – jasno. Dzień – noc. Praca – sen. Starali się nam to wpoić. A my?
Nie zmuszeni do czekania na listonosza przy furtce, uczestnicy wirtualnego społeczeństwa, jak się odnajdujemy? Jesteśmy dostępni non-stop. Mamy znajomych obrażonych, że nie odpisujemy na fejsową wiadomość już od trzech godzin! Mamy znajomych, których nie pamiętalibyśmy, gdyby nie stream na fejsbuku. Mamy wrażenie bliskości, ale blisko jesteśmy tylko z ludźmi dla których pracujemy.
Kładziemy się spać z mailem podpiętym do smartfona. Dostajemy wiadomości i odpisujemy na nie o każdej porze. Życie przestało być podzielone na pracę, odpoczynek, wakacje, przyjemności, extra godziny za które dostaje się pieniądze. Mamy monolit. Co najwyżej rysujemy na nim swoją twarz i wypisujemy swoje idee. Ale jesteśmy monolitem.
Wszystko mamy na raz, i nic nie mamy zarazem. Żyjemy też w czasach gdzie błędy urzędników kosztują państwo 100 000 mln zł, a nasze parę tyśków średniej krajowej w postaci pensji przychodzi z przelewem opóźnionym o tydzień – bo nawet nasi szefowie nie wiążą już końca z końcem. Najpierw płacą zaległe podatki, potem pensje. Taki jest układ priorytetów, najpierw urzędy, potem ludzie. Wszystko to jest już normalne. Krzywdzące, ale normalne. Nie stać nas już na kredyt, bo na kredyt stać już tylko tych, którzy go nie potrzebują. Banki już nie są przyjaciółmi, są rodziną, taką która nie wybacza błędów i w razie zdrady, wydziedzicza raz na zawsze.
W kulturze non-stop nie mamy oporów. Musimy cisnąć na maxa, bo od kiedy tylko zaczęliśmy pracować, słyszeliśmy: „nie pyskuj, każdego da się zastąpić kimś innym„. Szczytem „menedżerstwa” było do tej pory bezmyślne powtarzanie, jak mantra, słów: być produktywnym, wyrabiać efekt, gonić wyniki, osiągnąć sukces. Patrzcie na Biedronkę. Zagraniczna firma, z Polską nazwą oparta i zbudowana na wyzysku i niskich pensjach swoich pracowników. Co nam po tym, że wielkie i stabilne korpo poprawi teraz system pensji, skoro zepsuł w naszym kraju rynek raz na dobre?
I po dziesięciu takich moich latach harówki okazuje się, że bycie produktywnym oznacza po prostu uczciwą pracę, wyrabiać efekt, to robić wszystko za cenę swojego czasu, na pewno nie ceną czasu „przedsiębiorstw” dla których to życie się oddaje. Gonić wyniki, bo im słabsze wyniki, tym mniej forsy odłoży korpo na zagranicznych kontach. A gonić sukces? Bo trzeba być ambitnym, ci którzy nie mają ambicji są nikim istotnym. A nikt nie chce być nieistotny. Żyjemy w systemie, który wymaga, ale nie daje. Przyzwyczailiśmy się do tego, że to normalne.
I gonimy te cele od tych symbolicznych dziesięciu lat. I mamy już taki staż, że moglibyśmy być lepszymi prezesami niż większość zarządów spółek publicznych. I gonimy te cele, ale nie dochodzimy do pełnego sukcesu. Jesteśmy najlepsi, mamy prace w których jesteśmy doceniani, dobrym słowem. Ale my nie jesteśmy zadowolni. Osiągnęliśmy wszystkie sukcesy obcych ludzi. Nie nasze sukcesy. Całe doby, przepracowane nie dla siebie. Nie dla własnego komfortu, tylko dla zapewniania sobie podstawowego poczucia bezpieczeństwa.
I zaczyna się nam wszystkim ulewać. Warunki nas coraz bardziej męczą, a my ze swoim charakterem coraz bardziej nie chcemy się poddać. Mamy kilku znajomych wystających poza ramy, i mamy świadomość, że możemy zarobić więcej – ale w brudnym stylu – a tego nie chcemy! Świadomie to odrzucamy. Chcemy czystych i jasnych zasad. Nie wszechobecnej podpierdolki i braku zaufania. Szukamy radykalnych rozwiązań, niekoniecznie mądrych. Szukamy zmiany, nie szukamy opieki zmyślonych instytucji i procedur. Sami opiekujemy się sobą nawzajem, swoimi rodzinami, swoimi firmami i naszymi szefami. Jesteśmy uczciwi i oddani wszystkim, którzy są przyjaźni wobec nas. Ale ciągle ktoś podważa naszą wiarygodność. Oddaliśmy swoje urlopy, oddaliśmy swój sen, ale nic z tego nie mamy. Nadal nie zapracowaliśmy na pełną wiarygodność swojego miejsca na ziemi. A więcej do oddania nie mamy. Oddaliśmy już wszystko.
I uczciwie wkurwia nas, że ZUS nie może być przyjazny, że Policja poluje fotoradarami, że o zdrowie trzeba się prosić, że wszystko jest droższe niż aktualna ilość kasy na koncie. Że nawet jak jesteś dyrektorem, to nie zaznasz finansowego spokoju, bo jakiś Urząd Skarbowy podważy Twoją wiarygodność i cię skasuje z bazy „git ludzi”. I zastanawiasz się, jak ma przeżyć rodzina zarabiająca tysiąc złotych na miesiąc.
I pracujemy na to, na ten nasz wspólny sukces. Rząd ogłosi, że robi się lepiej dzięki jego działaniom. Nadal nie będziemy rozumieć jak można pierniczyć takie kocopały publicznie i nie czuć odpowiedzialności za plecione bzdury. I nie rozumiemy dlaczego to się dzieje. I słuchamy o tych wyborach prezydenckich, o kandydatach, których widzimy pierwszy raz na oczy – bo nie mamy przecież telewizora i nie uczestniczymy w tej witualno-poważnej szopce politycznej.
Nic nie wiemy o tych obcych nam kandydatach. Albo nie widzimy nadziei, albo dobrego wyboru. Nie odróżniamy nawet lepszego zła. Łatwiej niż kopać się z koniem, jest kupić bilet na samolot i ruszyć w nieznane. Większość z nas znowu może nie pójść na wybory. Ciekawy jestem czy jesteśmy już tak wkurwieni, żeby zmusić się i pójść, wrzucić kartkę do urny, wybierając coś innego niż wieczne tłumaczenie, że ta mizeria telewizyjna to max na co zasługujemy.
I żyjemy w tej kulturze non-stop, gdzie zapierdalamy już tak mocno, że nie mamy czasu na podejmowanie decyzji, które mogą pomóc naszym dzieciom. Co im przekażemy? Że ambicja jest ważniejsza od zdrowia? Pośpiech lepszy od rozsądku? Forsa i godność ekonomiczna, lepsza niż wspólne przeżywanie życia i szczerość?
Może po prostu potrzeba czasu. Może dwa wdechy i jeden wydech. Może jest dobrze i trzeba po prostu zwolnić, żeby to wszystko docenić. Zły jestem, bo osiągnięcie dobrego poziomu życia kosztuje to tak wiele. Zyskuje się tyle co się traci. Serio, tak musi być? Starsi w mojej rodzinie powtarzali, że nie warto równać w dół. Warto chcieć więcej.
Z jednej strony, jak prawdziwy Polak, lubię ponarzekać i wyrazić chęć rozprawienia się z idiotyzmami tego świata. A z drugiej strony mam zakodowane słowa:
„Cause I’ve never needed government to hold my hand
Cause my family has always fought and died to save this land”
… i wiem, że najważniejsza jest praca u podstaw.
Jeśli będę pracował mocno, to nie będę potrzebował tej bandy frajerków z telewizji. Dzisiaj natrafiłem na piękny i bezpośredni cytat, dla prostych ludzi, od prostych ludzi:
Tak to właśnie wygląda, ty i ja nie boimy się zapierdalać.
Potrzebujemy tylko widzieć w tym sens. Własny sens i kierunek.
Przejebane, ale prawdziwe.
[…] się bieganiem, do tego artykułu zainspirowała mnie również publikacja na blogu Kamila Polnego Tata w pracy. Nie jestem sam w moich obserwacjach A tak naprawdę mam nadzieję, że jest nas dużo, dużo […]